Podróż za jeden uśmiech

Jeśli kiedykolwiek – od gówniarskich fascynacji po ścieżkę dźwiękową niechcianej dorosłości, od śledzenia koślawo wędrującej na gryfie dłoni swojej pierwszej miłostki po słuchanie suity jazzowej. Jeśli, powtarzam, kiedykolwiek zastanawialiście się nad tym, o co tak naprawdę chodzi w muzyce, to koniecznie przesłuchajcie materiały z nigdy niewydanego "Smile" Beach Boys.Genialnego stenogramu z procesu twórczego, dźwiękowych skrawków sprzed prawie 50 lat, które doprowadziwszy do szaleństwa ich twórcę, wprowadzają słuchacza w stan skrajnej euforii.

Całujmy rączki ironii losu. Przytulmy historię w podzięce za przecinek. Za to, że pomiędzy wąsatymi świrami i mediateką opus magnum, które pod groźbą samospalenia trzeba poznać, potrafiła wcisnąć magnum opus, którego poznać nie można, bo nigdy nie powstało. Niektórzy artyści usiłują oczywiście tę białą plamę zamalować. W XXI wieku próbę podjął Brian Wilson, lider słynnych Beach Boys – swojego czasu antagonistów jeszcze słynniejszych Beatlesów.

Naj, naj, naj

Posurfujmy wstecz. Jest rok 1966. Led Zeppelin siusia w pieluchę, Black Sabbath nie wyrosły nawet rogi, a Scooby Doo zacznie zwiewać dopiero za trzy lata. Kalifornijscy chłopcy, głuchnący od pisków po wydaniu "Pet Sounds", przełomowego koncept-albumu na miarę "Sierżanta Pieprza", decydują się pójść o krok dalej. Z liryczną pomocą Van Dyka Parksa rozpoczynają pracę nad najważniejszym dziełem w swojej karierze, "SMiLE", nazwanym przez 24-letniego wtedy Wilsona zwartą muzycznie i tekstowo "nastoletnią symfonią do Boga". Niestety horyzont szybko nakreśli przed nimi schody, bynajmniej nie do nieba, ale paranoi. Wyprzedzanie konkurencji i czasu jest ewidentnie niczym w porównaniu do próby przejścia samego siebie. Patologiczny perfekcjonizm frontmana i sprzeciwy pozostałych członków grupy wobec zbytniemu eksperymentalizmowi (wg Wilsona Mike Love sabotował nagrania) powodują depresję u Wilsona, a projekt zamrażają aż na 43 lata. Wtedy to, w 2004 roku, Wilson zarejestrował "Smile" ponownie i wydał go pod szyldem solowym. W międzyczasie puzzle i pomysły z "Uśmiechu" doczepiano oczywiście do kolejnych wydawnictw (choćby rezerwowe "Smiley Smile", czy późniejsze "Surf’s Up"). Ale dopiero teraz możemy otworzyć oryginalny pamiętnik z powstania muzycznego, mono-dziennik twórcy w transie – właśnie opublikowane "SMiLE Sessions". Z pierwotnego "SMiLE".

La, la, la

One, two, one, two, three.
Nie, jeszcze raz. Frankie, zacznij od początku. – Wilson instruuje perkusistę – cudownie…teraz brzmi jak biżuteria.

To fragment z "Surf’s Up Piano Demo", jednej z tysiąca wersji tego utworu zarejestrowanych w czasie tysiąca i jednej nocy nagrywania niekończącej się opowieści, która dziś wreszcie znalazła swoje ostateczne ujście. Dzisiejsze "Sesje" nie są naturalnie pełnoprawnym albumem, ale pozwalają spojrzeć na dzieło przez szybę realizatora, pichcenie od kuchni tylko wzmacniające zachwyt nad deserem. Ciężko wypracowana maestria wokalnej lekkości, jakby fruwającego nad ziemią piórka, na którym ktoś cudownie nauczył się latać, obok ilość zastosowanych nowatorskich wtedy technik studyjnych, zwroty akcji, nawet niby proste, ale malownicze akordy wyszyte w opozycji do zapleśniałych schematów i, przede wszystkim, czasu –  to wszystko sprawia, że  ten "Uśmiech" przekazywany będzie od ucha do ucha i z pokolenia na pokolenie. Chyba, że ironia losu mu przeszkodzi.

Grzegorz Rolecki