”Świnki” na trzy

Jeśli nawet sami autorzy filmu zaczynają jego opis od formuły „podejmuje problem” albo „dotyczy zagadnienia” to już wiem, że nie będziemy obcować z pełnokrwistym dziełem filmowym, ale czymś na kształt wizji lokalnej. Ten problem miałem wcześniej z papierowymi „Galeriankami” Katarzyny Rosłaniec i to samo podgryza mnie teraz w „Świnkach” Roberta Glińskiego – reżysera cenionego, zdobywcy dwóch Złotych Lwów w Gdyni.A więc – gotowy już dwa lata temu film podejmuje problem dziecięcej prostytucji. Dotyczy ona chłopców mieszkających w Gubinie, niewielkim miasteczku graniczącym z Niemcami i jednocześnie strasznej dziurze, z której każdy próbuje się wydostać na powierzchnię. Jednym z takich ludzi jest 16-letni Tomek (nagrodzony na festiwalu w Gdyni Filip Garbacz) mający głowę w chmurach i oczy skierowane ku gwiazdom, mimo że cały stoi już po uszy w zaschniętym błocie. Nie jest w stanie dogadać się z obojętnym ojcem o przetłuszczonym włosie (Bogdan Koca), na co dzień idiotą ćwiczącym mięsień piwny przed telewizorem i osiedlową drużynę trampkarzy przed ważnymi meczami. Ciężko idzie mu też poduczanie do matury starszej siostry (Katarzyna Pyszyńska), która nie tylko odziedziczyła inteligencję po tacie, ale woli myśleć o zmywaku w Anglii niż studiach w Polsce. Musi oprócz tego znaleźć nową gwiazdę na niebie i kupić bielutkie licówki swojej pierwszej miłości Marcie(Anna Kulej) oraz dać jakąkolwiek nadzieję domowej Piecie z żelazkiem – matce pielęgniarce (Dorota Wierzbicka-Matarelli). Miasto chce zamknąć jej szpital, a na dodatek darmozjad-senior zniszczył ampułki dla pacjenta warte 500 złotych. Tomek znalazłszy się więc w życiowym klinczu, zmuszony jest iść drogą obraną przez jego najlepszego kolegę, Ciemnego (Daniel Furmanik) – uprawiać seks z bogatymi pedofilami zza zachodniej granicy. Zabierając ich do siebie lśniącymi mercedesami, z łatwością przelicytowują świat oferowany nastolatkom przez księdza, biedną szkołę i wiecznie spłukanych rodziców.

Łatwo się o tym przerażającym problemie pisze podręczniki, robi programy w telewizji i zamyka w określonych tezach. O wiele trudniejszym zadaniem jest przeniesienie go na grunt filmowy. Papier jest bardziej szorstki od taśmy. Poetyka kina bezwzględnie obnaża sztucznych bohaterów i ich losy pisane pod patronat dydaktycznego twiedzenia. Kino potrzebuje tlenu, życia, pulsu, oddechu w nawet najbardziej duszącej historii. Gliński, od zawsze tworząc tzw. filmy społecznie zaangażowane, tym razem nie zdołał tego osiągnąć. Dlaczego? Odpowiem na to pytanie, czerpiąc z bajki o trzech świnkach, mimo że drapiący temat obrazu teoretycznie z bajeczką niczego wspólnego nie ma.

Po pierwsze, słomiany scenariusz. Jego autorem jest pochodząca z Gubina, dawna studentka reżysera Joanna Didik. Fotografowana w ruchliwym obiektywie opowieść oparta na własnych obserwacjach powinna zatem frapować i strzelać w pysk wypacykowaną miejską bohemę zachwycającą się Xavierem Dolanem. Nie strzela. Zamiast tego, jest taką właśnie studencką, bardzo szkolną w formie i zbyt oczywistą w treści interwencją w sprawie problemu prostytucji, przypowieścią o dorastaniu, o zawodach. O tym, że kolejne miłości zamiast uwrażliwiać, budują w nas coraz twardszą skorupę. I o tym, że ludzka obojętność i szaleńczy pęd do szczęścia może doprowadzić do nieodwracalnej tragedii drugiego człowieka. Bo motorem napędowym nie są w szarym Gubinie tylko pieniądze, ale refren młodych jego mieszkańców – „nie prześpij życia”. Nie za proste?

Gliński, wzorem swojego dużo lepszego filmu „Cześć, Tereska”, czule patrzy na głównego bohatera. Kibicujemy Tomkowi. Chcemy, żeby mu się udało, ale często zwyczajnie nie rozumiemy jego motywacji. Dlaczego, będąc pragmatycznym w każdym innym calu, utrzymuje związek z nieinteresującą Martą, która wyciąga on niego na zęby, na buty i na wycieczkę? Jak to się dzieje, że wrażliwy i dobry chłopak tak nagle i prosto, pstryk, sam zmienia się w sutenera? Schemat transformacji rodem z zeszłorocznego „Proroka” jest w tym wypadku grubokreskową karykaturą, skrojoną pod półtoragodzinny seans.

Po drugie, otrzymujemy drewniane aktorstwo (nie radzą sobie zwłaszcza młodzi) i drewniane dialogi, rażąco nieudolnie próbujące naśladować zwykłą rozmowę. Oto przykład ze sceny, w której Tomek dowiaduje się o tym, że Cichy zarabia tak, a nie inaczej.

– Musisz iść do księdza! – radzi mu Tomek.
– Po co?
– Pomoże ci!
– W czym, przecież nie umieram.
– A nie brzydzisz się?
– Czego?
– A potem co?
– Jakie potem?
– No… za rok, dwa.
– A potem to nuda… i po życiu.

Paradoksalnie najlepszymi scenami okazują się te pozbawione jakichkolwiek słów. Z ciszą i Tomkiem, bo w „Świnkach” broni się jedynie odtwórca głównej roli Filip Garbacz. A właściwie twarz Filipa Garbacza. Celowo wyglądający na mniej niż 16 lat Tomek ma twarz raczej niewinną, niby dziecięcą, a jednocześnie taką, na której odbity jest całun utkany z codzienności. Nie prezentując urozmaiconej mimiki, gra głównie błyskiem w oku, kącikiem ust i kiwnięciem dłonią. Szkoda tylko, że nie w lepszym filmie.

Po trzecie, świat „Świnek” jest obudowany prostą cegłą. U Glińskiego wszystko jest bowiem albo czarne albo białe. Z jednej strony widzimy triumf niebezpiecznej wolności i rozpasanego indywidualizmu na berlińskiej paradzie, a z drugiej grupowy taniec na święcie religijnym w Lednicy. Z jednej strony spotykamy niemieckiego nauczyciela mówiącego „Chodź”, a z drugiej Maksa wrzeszczącego „Wypierdalaj!”.

Wątek Europy jest tu niezwykle istotny. Otwarcie granic przy całym swoim Bogu-dziękowaniu, równa się także upłynnieniu obyczajów i zachłyśnięciu nowymi, nie zawsze dobrymi, możliwościami. To, wg twórców, jedna z głównych przyczyn obecnego stylu życia coraz większego odsetku młodzieży.

Bajka? Pewnie nie. Ale te „Świnki” są co najwyżej na trzy.

Grzegorz Rolecki