Johnny, kocham Cię. Przecież wiesz. Pisałem Ci o tym w ostatnim liście. Mam też nadzieję, że ostatnie perfumy spodobały Ci się nie mniej niż poprzednie. Ale Ty, Jack’u Sparrow? Ty przecież nie musiałeś już uganiać się za Fontanną Młodości. Nieśmiertelność i wieczne chlańsko miałeś wszak zagwarantowane od „Klątwy Czarnej Perły”.To właśnie wtedy, w roku 2003, „Piraci z Karaibów” po raz pierwszy zabrali na pokład kinomana świeżo umęczonego klaustrofobią „Matrixa” i śmierdzącą stopą hobbita we „Władcy Pierścieni”. Wilki morskie oferując mu epicką przygodę, nie mniej wciągającą niż losy Neo, przyozdobili ją błazenadą i szczerbatym uśmiechem, który z założenia nie mógł błyszczeć w ceremonialnym Śródziemiu. Rzadko przyjemny zapach bezkresnego morza i rumu chlupoczącego w zgniłej pirackiej gardzieli okazał się dla widzów afrodyzjakiem lepszym niż niejedna pannica w willi gubernatora Jamajki. Zamek Disney’a przebudowano na statek, brawurowo potem dowodzony przez reżysera Gore’a Verbinskiego. Udało mu się w końcu coś, na czym pośliznął się nawet Roman Polański („Piraci”) – wskrzesić umarlaka, wyszorować zapleśniały pokład i ożywić gatunek od dawna martwy. Jak z armaty wystrzeliła wtedy porywająca opowieść łotrzykowska w doborowej obsadzie (Depp, Bloom, Knightley, Rush). Bitwa o widza okazała się do tego stopnia zwycięska, że wszystkie kompasy zgodnie wskazywały kurs na jedyny słuszny kierunek – kontynuacje. Dwie kolejne części („Skrzynia Umarlaka” oraz „Na krańcu świata”) nafaszerowano tym samym sprawdzonym prochem. I bum, trach, brzdęk, chlast! Znów podziwialiśmy pokaz tęczowych ogni na niebie karaibskiego morza.
Najgorętszy sylwester świata, wzorem dzieł Sienkiewicza, umarł śmiercią naturalną wraz z ostatnią częścią trylogii. Pomiędzy kinem a literaturą nadal jednak istnieje wiele różnic . W 2007 roku zabili go tylko po to, żeby cztery lata później mógł uciec. Czwarta część, opatrzona zdecydowanie najgorszym tytułem z dotychczasowych – „Na nieznanych wodach”, wodowała podczas majowego festiwalu we francuskim Cannes. I niestety – wiatr w najnowszych „Piratach” wieje w oczy, a nie żagle.
Nie ma od tego ucieczki. Nawet dla wciąż uroczego Jack’a Sparrow’a. Ogrywając skamieniałą konwencję, prędzej czy później tworzy się nową. Autorzy ugrzęźli więc na mieliźnie, która niegdyś była koralową rafą. Składniki niby te same, ale nie smakują tak, jak wcześniej. Dlaczego?
Historia porywa nas ze sobą w biegu. Już pierwsza scena informuje widza o tym, co będzie nagrodą i celem wyścigu. To mityczna fontanna młodości, niczym dzisiejsze telezakupowe produkty, oferująca konsumentowi nieśmiertelność. Musi on jedynie zdobyć dwa srebrne kielichy z zaginionego statku flotylli Ponce de Leon’a, łzę najprawdziwszej syreny i odnaleźć oczywiście samą fontannę. Niejeden jednak zapłaci za tę podróż ceną podaną później na ekranie.
Najnowsza część, naśladując poprzednie, sięga po motywy i legendy od kołyski zajmujące nasze dziecięce fantazje. Zaczęto bowiem od kapitana Barbarossy, by później sięgnąć po Davy’ego Jones’a, „Latającego Holendra” oraz legendarnego stwora morskiego Krakena i Kalipso prosto z mitologii greckiej. Teraz mamy wspomnianą już Fontannę Młodości, pirata Czarnobrodego i morskie femme fatale, czyli syreny w zatoce Whitecape. Cool? W teorii wszystko gra, ale w praktyce kolejne etapy żeglugi okazują się być tak brzydkie, nudne i rozczarowujące, że nie dziwie się decyzji Verbinskiego, Blooma i Knightley, którzy po prostu z projektu zrezygnowali.
Zwłaszcza tej zdumiewającej niezbyt-ładności, niewyszlifowanych na czarne perełki scen, nie jestem w stanie twórcom wybaczyć. Oglądając w drugiej części „Latającego Holendra” przebijającego się przez lustro morza, aż nabierałem w usta powietrza – tak dobrze było to zrealizowane kino. A to? Mimo zastosowanej techniki 3D, film Marshalla jest technologicznym krokiem w tył.
Fundament dramaturgiczny „Na nieznanych wodach” też jest taki sam. Wirem nas zasysającym i nie pozwalającym odejść od ekranu ma być kaskada zadawanych przez akcję pytań. Kim jest osobnik podszywający się za Jack’a? Gdzie jest „Czarna Perła”? Jak będzie wyglądał Czarnobrody? Jak będą wyglądały syreny? Jak będzie wyglądała Fontanna Młodości? Kto jest po czyjej stronie i kto chce kogo oszukać? Całość przypomina niestety proces spożywania mentosów owocowych – wyciskamy albo żółte albo różowe. Nie ma innej możliwości. Widząc ujęcie pokazujące wiszący kandelabr, wiemy że za chwilę ktoś na niego wskoczy i zrobi rozróbę. Odpowiedzi zatem są zbyt łatwe do przewidzenia, a prosta fabuła, wbrew pozorom, rozmyta i niewytłuszczona w momentach wręcz błagających o większą celebrę.
Zaserwowano nam nawet kolejną odmianę miłości romantycznej i substytut dawnej pary kochanów Willa Turnera i Elisabeth Swan, o których nie wspomina się ani razu. Autorzy naprawdę myślą, że to wystarczy? Nie wystarczy. Blackbeard jest tu żałosnym starym dziadem, pozbawionym fatalizmu i uroku pół-człowieka pół-potwora Davy’ego Jonesa. Penelope Cruz potraktowana kiepskim scenariuszem, nie może przeszarżować swojej roli, choćby nawet bardzo próbowała. Jako tako broni się jak zwykłe Jack Sparrow – pirat, wilk morski, abnegat, bon vivant, pijak, uroczy łajdak i ogólnie szelma jedna. Ale to nie osiągnięcie akurat tej odsłony, ale całej serii.
Stwierdzenie, że dziełu brakuje świeżości byłoby jałowe. Bo co to właściwie znaczy? To, że już oglądaliśmy tych bohaterów? Prawda jest przecież o wiele mniej skomplikowana. Mamy deficyt, często niezbędniejszych od morskiej bryzy, błyskotliwych dialogów, dobrych pomysłów na sceny z fikołkami i przede wszystkim pointy. Ten film nie ma żadnej pointy. Po wyjaśnieniu kaskady podsuwanych przez dwie godziny pytań, pozostaje nam tylko jedno – po co to wszystko było jeszcze raz, tylko o wiele gorzej?
Odpowiedzcie sobie na nie sami, szczury lądowe.
Grzegorz Rolecki