Jak się pozbyć zwolenników

Czyli o tym, dlaczego gatunek "polska komedia" (na przykładzie najnowszego filmu Saramonowicza – Jak się pozbyć cellulitu) powinien trafić na indeks filmów zakazanych.Ale najpierw, tytułem wstępu: jest kilka typów reżyserów, jeśli patrzeć na ich karierę. Są wśród nich tacy, których działalność artystyczna jest pasmem sukcesów (Bergman), są i tacy, którzy nigdy nie stworzyli czegoś dobrego (Boll). Są i tacy, którzy zaczynali nieźle, a potem urządzili równię pochyłą w dół. Do nich należy zdecydowanie Saramonowicz.

Pracując jeszcze w duecie z Koneckim stworzył bardzo dobre "Pół serio", genialne "Ciało", świetny "Testosteron", niezłe "Lejdis" i ledwo strawnego "Idealnego chłopaka dla mojej dziewczyny". Potem Konecki chyba wyczuł pismo nosem, bo przy robieniu najnowszego "dzieła" – "Jak się pozbyć cellulitu". Niby pieniądze w to wpakowało Warner Bros (widać to tylko przy napisach początkowych), niby to jeden z naszych lepszych reżyserów, jeśli chodzi o komedie, niby znów ci sami – dobrzy – aktorzy, a jednak…

…całość pogrąża kilka rzeczy. Najpierw – fabuła. Owszem, jest zakręcona jak ruski korkociąg, ale widać to dopiero pod koniec. Na samym początku mamy dwie koleżanki – Maję, pogodynkę, po rozstaniu z kochankiem, potentatem mięsnym i Ewę – szczęśliwą, koszerną kurę domową, opiekującą się małym Rubenkiem i małżonkiem Jakubem. Do tej dwójki dołącza uciekająca przed mordercą – Rzeźnikiem Jerrym – Kornelia, młoda chemiczka. Ów rzeźnik ma wysysać kobiety z krwi. Co z tą krwią robi – cóż, zostawmy to innym mediom oraz fanom, którzy pójdą na film. Do tej siódemki dochodzi jeszcze kolega Maciek, który jako jedyny chyba ma pojęcie, jak się opiekować dzieckiem.

W międzyczasie miastem wstrząsa seria rytualnych morderstw na kobietach, które – zdekapitowane – pojawiają się z tajemniczymi numerkami na szyi w różnych punktach miasta. Tę tajemnicę próbuje rozgryźć ciapowaty i wiecznie nieprzytomny komisarz Filc.

Fabuła niby ciekawa, prawda?

Otóż faktycznie, ma to potencjał. W praktyce już po pierwszych 20 minutach widać, kto w tandemie Konecki-Saramonowicz miał pojęcie o robieniu komedii (jeśli pominiemy "Chłopaka"). Dowcip słaby, zawiązanie średnie… i tak jest praktycznie – z przerywnikami – aż do końca. A jest to tym bardziej bolesne, że klasztorna scena na początku (dla ludzi potrafiących się śmiać z religii) sugeruje, że będzie zupełnie inaczej. Niestety, reszta filmu to zlepek dłużyzn oraz gagów – mniej i bardziej udanych. Właśnie to te ostatnie sugerują, że Saramonowicz jednak ma potencjał (ale raczej do miniatur) – pieprzne dowcipy na temat mężczyzn, jakkolwiek zgrane do imentu (prawie to samo było w "Lejdis"), bawią, zwłaszcza gdy podane po naćpaniu się skórkami od banana. Gorzej tylko, że ma się wrażenie, że to kalka z poprzednich filmów i mają na celu rozciągnięcie obrazu w nieskończoność, przez co finał doprowadza do szału.

I, paradoksalnie, gdy wreszcie wszystkie wątki fabularne są wyjaśnione, to wtedy można odnieść wrażenie, że film tak naprawdę miał być parodią Dana Browna. Niestety wcześniej trzeba się przebić przez festiwal kiepskich dowcipów, nudnych ujęć oraz (prawie) nagich ciał obojga płci (nie wspominając o całkiem udanej, tylko stłamszonej, nowatorskiej metaforze cellulitu). Problem polega na tym, że nagie pośladki Tomasza Kota raczej nie będą magnesem na publikę. Magdalena Boczarska w wersji kabaretowo-burdelowej też nie. Efekt? Ludzie wychodzili z kina, a widownia może liczyła 20 osób. Trzy dni po premierze. To chyba najlepiej świadczy o tym filmie i o kondycji Saramonowicza, który, choć wciąż jest w stanie z siebie wykrzesać zabawne sytuacje, nie jest już w stanie stworzyć dobrego filmu.

Mateusz Kowalski