Stopniowo ze studenta fizyki przeradzał się w prawdziwego humanistę, reżysera-mistrza. Zawsze elegancki i uprzejmy, dla niektórych kontrowersyjny przez stałość poglądów. Podziwiany oraz doceniany na całym świecie. W rozmowie z Magdą Kołodziej opowiada o swoich obawach, najtrudniejszych wyborach oraz pracy w Watykanie.Magdalena Kołodziej: W czasach komunizmu tworzył Pan kino moralnego niepokoju . Zastanawia mnie, jak Pan sobie wyobraża filmowe niepokoje XXI wieku?
Krzysztof Zanussi: W czasach komuny skupialiśmy się na tym, że ideologia na pozór piękna produkowała społeczeństwo jawnie zdeprawowane. Dzisiaj nikt nie nazwie wolnego rynku piękną ideą, ale deprawacji również nie brak. To nie jest coś, co przeszło z latami siedemdziesiątymi. Te tematy są wieczne i powracają – tematy wyboru. Jak sięgać wstecz, to wszelka sztuka dramatyczna opowiadała zawsze o wyborach człowieka, czyli o tym, jak człowiek realizuje swoją wolność, uwzględniając aspekt moralny. Ta moralność była w tragedii greckiej, ta moralność była u Shakespeare’a i ta moralność jest dzisiaj.
Elżbieta Grocholska-Zanussi (żona Krzysztofa Zanussiego): Tylko nie ma tej podniety, jaką w czasie komunizmu było bicie się z przeciwnikiem.
MK: Przeciwnik zawsze jest…
KZ: Ale dlaczego niby z Biedronką się nie bić? Biedronkę można wygonić poza granice miasta, jako przejaw złego kapitalizmu. Przyszła mi na myśl akurat ta firma, chociaż wcale nie jest odosobniona w swoim nagannym działaniu.
MK: Ale Pan oprócz postawy niepokornej, postawy buntu, skupiał się również na kompromisach. Może Pan żałuje jakiegoś kompromisu w życiu?
KZ: Och, proszę Pani! Bardzo wielu kompromisów trzeba żałować. Ale te, których żałuję, nie były takie dramatyczne. Wie Pani, jest ogromna różnica między kompromisem, który ma charakter moralny a wyborem, który opiera się czasem na intelektualnym błędzie. Myśmy wszyscy byli w wielkim błędzie, ponieważ nie pamiętam nikogo w najszerszym otoczeniu, kto by przewidywał upadek komunizmu w takim terminie, w jakim on nastąpił. W związku z tym, na pewne kompromisy szliśmy w przekonaniu, że to jest dla dobra społeczeństwa, kraju, nas wszystkich. Tymczasem może gdybyśmy wiedzieli, że system już się sypie, moglibyśmy jeszcze przyspieszyć ten upadek, chociaż o wiele się go przyspieszyć nie dało, bo historia na takie rzeczy nie pozwala.
MK: Uważa Pan, że reżyserom wypada się angażować w politykę w dzisiejszych czasach? Wielu z nich poparło jedną lub drugą stronę w kampanii wyborczej…
KZ: Nie widzę potrzeby, żeby artysta, ze swoim autorytetem artysty, koniecznie się angażował w dziedzinę, w której jego autorytet jest wątły. A przecież nasz autorytet polityczny jest wątły. Nikt z nas nie jest wybitnym politykiem. Ja osobiście gwałtownie się nie angażuję. Mam swoją opcję, mam swój wybór, wcale nie jestem na sto procent pewny, czy to będzie wybór dobry, więc tym bardziej nie będę nikogo namawiał. Angażować się warto w wybory etyczne, a w normalnej polityce ich nie ma, bo wszyscy chcą dobrze, tylko w różny sposób.
MK: Pan za to namawia widza do rozprawienia się z przeszłością. Czy Pana ostatni film był rozliczeniem nie tylko swoich bohaterów, ale również samego siebie?
KZ: Może samego siebie najmniej. Ja „wyjąłem” z siebie o wiele więcej bohaterów, których również musiałbym rozliczyć. Dopiero wtedy byłaby to summa.
Właściwie „Rewizyta” jest zaproszeniem do refleksji na temat „W co sumuje się nasze życie?”, a także moją próbą dialogu ze złem, które widzę we współczesnej filozofii, we współczesnym sposobie myślenia, czyli z całym nurtem postmodernizmu, który w taki karnawałowy, beztroski sposób obwieszcza upadek wszelkich wartości i wszelkich rozróżnień między dobrem a złem, między prawdą a kłamstwem, między pięknem a szkaradą.
Zło postmodernizmu było również motywem, dla którego nakręciłem „Serce na dłoni” – film, z którego jestem szczególnie dumny, mimo że został bardzo źle w Polsce przyjęty, ale na szczęście dużo lepiej na świecie. W swoich dwóch ostatnich produkcjach twierdzę, że wartości nie są względne. Chociaż oczywiście, zastanawiam się nad tym w obliczu tych, którzy mówią, że podsumowania są niemożliwe. Postmodernizm to dla mnie herezja…
MK: Pan jest konsultantem do spraw kultury w Watykanie…
KZ: To brzmi przepięknie, dlatego że konsultant to taki człowiek wyniesiony do rangi doradcy, tymczasem świeccy nie mogą być członkami Komisji ds. Kultury, więc nazywają się „consultores”. I w tłumaczeniu rzeczywiście wychodzi z tego doradca.
MK: Czy uważa Pan, że Kościół, jako instytucja, broni wartości moralnych, które podupadają, o których mówił Pan przed chwilą?
KZ: Wie Pani, wartości podupadały odkąd pamięć ludzka sięga, jeszcze przed narodzeniem Chrystusa, a Kościół z kolei odkąd istniał, zawsze miał bronić pewnego ich porządku, bo one są zawarte w religii, dla której Kościół istnieje. Natomiast dzisiaj mógłbym pytać, czy praktyczne działania, czy jego obecność w świecie publicznym jest wystarczająca i skuteczna, i oczywiście sądzę, że nie jest. Dlatego właśnie radzimy nad tym, co zrobić, żeby to zmienić…
MK: I co konkretnie Pan radzi?
KZ: Gdybym miał taką prostą doradę, to już bym do papieża Benedykta posyłał sms-y. I to codziennie! (śmiech). Nie ma takich prostych dorad, ale na pewno intencją Jana Pawła II, który tę komisję powołał do życia, było przede wszystkim zbliżenie Kościoła do świata kultury. Właściwie od czasu utraty Państwa Kościelnego, Kościół popadł w pewien syndrom oblężonej twierdzy. Wielu hierarchów ma poczucie, że są atakowanym kręgiem i w związku z tym są powołani do swojej obrony. Z tego punktu widzenia, wyjście Kościoła naprzeciw świata kultury jest czymś koniecznym, ale do tego trzeba przygotować biskupów, którzy dzisiaj, przeciwnie jak w przeszłości, nie są już ludźmi z pierwszego rzędu kultury i wykształcenia, nie są świadomymi konsumentami kultury. Stykamy się bardzo silnie z tym, że duchowni po prostu i zwykle nie orientują się w dokonaniach „naszego świata”. Nie wiedzą, kim jest Penderecki, czołowy twórca utworów o charakterze religijnym. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia, żeby biskup w Europie nie miał pojęcia, kim był Beethoven.
MK: Mówimy o dziele Jana Pawła II, a właściwie, jakie jest dzieło Pana życia? Czy to w ogóle film?
KZ: To ja na sądzie ostatecznym się dowiem, jak zostanę oceniony i ile mi czyśćca przyłożą (śmiech). Nie umiem tego powiedzieć. To jest trudne zadanie i nie chciałbym nawet sam z sobą prowadzić takiej rozmowy, bo to po prostu mnie przerasta, nie umiem siebie ocenić.
MK: To może inaczej, który film by Pan zaprezentował Bogu na tym sądzie, z którego jest Pan najbardziej dumny?
KZ: Też nie mogę powiedzieć. To ciekawe, bo w różnych krajach, różne z moich filmów mają wzięcie. Póki nie czułem tej rozmaitości, miałem swoje preferencje, a potem się okazało, że co innego z moich filmów ceni się w Indiach czy w Rosji, a co innego tu, w Polsce. Więc ja już muszę siedzieć cicho, no bo jak mogę się pokazać ludziom i powiedzieć, że „ja ten film cenię najwyżej”? Oni odpowiedzą: „Nie, Panie! Ten, to nie! Ten drugi nam się podoba!”. No, nie wolno! Więc, proszę Państwa, wykładam cały mój dorobek na stół, czy nawet na stragan. Proszę wybrać, co się Państwu podoba, jak Shakespeare napisał.
MK: Podobno powiedział Pan Krzysztofowi Kieślowskiemu w Berlinie, że jego obowiązkiem jest czekać, aż go wygwiżdżą, a nie odchodzić w chwale. Czy Pan doczeka się w ogóle tego momentu, żeby Pana wygwizdali?
KZ: Och, proszę Pani, wygwizdują od długiego czasu, ale gwizdali od początku. Już mój pierwszy film „Struktura kryształu” wywołał bardzo negatywne emocje i nawet był moment, w którym one mogły przeważyć. Więc zdaję sobie sprawę, że to jest wieczna walka. Ale, wie Pani, jeśli ręka mi drży, to już nie mogę rysować… Wtedy powiem nie, przestanę. Ale na razie nie mam tego poczucia.
MK: A czy Pan już wie, jak krytycy przyjęli pański nowy film?
KZ: O tym akurat pisali sympatycznie. On pojawił się na „Erze Nowych Horyzontach” we Wrocławiu, ale niestety nie zyskał do tej pory regularnej dystrybucji. Znowu został sprzedany za granicę do paru krajów, gdzie tę dystrybucję znajduje, a u nas coś się zacina…
MK: Polskie piekiełko…
KZ: Nie chciałbym tego tak nazwać, chociaż tak myślę.
MK: Mimo to, kręci Pan już następny film?
Szykuję go, tak. Nazywa się „Obce ciało”. Czasem mówię, że ma być obroną kobiet przed feministkami. Ale wtedy muszę jeszcze powiedzieć, że feminizm jest dobry i zły, jak cholesterol, więc ja się tylko sprzeciwiam złemu feminizmowi. Dobry najgłębiej popieram. Natomiast ten film jest o pewnym nieszczęściu wyzwolonych kobiet i o pewnej pomyłce, którą jest dla mnie fałszywe wyzwolenie. Więc, widzi Pani, znowu moralny niepokój…
Z Krzysztofem Zanussim rozmawia Magdalena Kołodziej, zdjęcie: Marcin Białek