Prawdopodobnie gdyby wpuścić słonia do składu porcelany, nie narobiłby on większych zniszczeń niż Tarantino w mitologii, jaka narosła wokół II Wojny Światowej.O „Bękartach Wojny” słyszeliśmy już od dawna. Akcja promocyjna była rozkręcona głównie co prawda na nazwisku reżysera, jednakże plakaty promujące (między innymi ten z osławionym zakrwawionym kijem baseballowym) oraz trailery gwarantowały widowisko bardziej zakręcone niż obie części Kill Billa połączone z Grindhouse. No i się doczekaliśmy w końcu, bo we wrześniu polskie kina najechała banda amerykańskich Żydów. I się zaczęło.
Sukces kasowy i pozytywne recenzje musiały mieć gdzieś swoje źródło. Jak się okazało – nie bezpodstawnie. Przede wszystkim już od samego początku widać, że to Tarantino – patetyczna muzyka, spowolnione ruchy kamery i to coś, po czym można poznać mistrza kiczu.
Sama historia nie jest zdecydowanie tak jasna, jak chciałyby tego dzienniki. Oczywiście – mamy tutaj główny motyw, czyli bandę amerykańskich rzeźników mających zabić Hitlera, którzy sprawiają wrażenie, jakby ich wyciągnięto z bijatyki typu Mortal Kombat czy Guilty Gear. Owszem, robią oni rozwałkę – trochę bardziej realistyczną niż w Kill Billu, gdzie ludzie padali jak muchy, jednak nie na tyle rzeczywistą, by Tarantino nie mógł zorganizować strzelaniny w barze. Oprócz tego mamy jednak jeszcze wątek miłosny, który, na szczęście, nie dotyczy Alda Apacza – i dobrze, bo by się zrobiło niemiłosiernie mdło. Tak naprawdę jednak nie można się ustrzec wrażenia, że z Parszywą Dwunastką to ten film ma tyle wspólnego, co tematykę wojenną. Tutaj mamy przegląd przez wszystkie możliwe wariacje na temat zabijania – te mniej prawdopodobne i te bardziej. Od strzelaniny, przez walenie pałką, skończywszy na wsadzaniu ręki w gardło i zabawach z nożem. A – nie zapomnijmy o skalpowaniu, które przypomina tutaj bardziej atrakcję rodzinnego pikniku niż zdobywanie łupów. No, ale jeśli Niemcy prezentują równie specyficzne podejście do eksterminacji, co nasi protagoniści… Dość powiedzieć (nie po raz pierwszy i ostatni), że na ekranie mamy zaserwowaną krwawą jatkę, którą usprawiedliwia – i to wiarygodnie – fabuła.
Tytułowe bękarty wojny to właściwie banda psychopatów (skądinąd można sobie zadać pytanie, czy na pewno kandydują oni do miana psychopatów, czy też tylko frustratów po przejściach) czerpiących gigantyczną radość z zabijania nazistów. Co bardziej groteskowe – Tarantino tak nam prezentuje ich działania, że sami mamy przy tej makabrze niezły ubaw, a histeryczne wrzaski Hitlera „NEIN, NEIN, NEIN!!!” tylko dodają temu niekwestionowanego uroku. Mamy piękne kobiety (dwie – jedną bardziej zołzowatą od drugiej) i wreszcie tony akcji przerywane scenami, których nie da się inaczej określić jak chyba celowym pastiszem kiczu. Ten nadmierny wojenny patetyzm wbudza niekłamany uśmiech, a kiedy jeszcze dodamy projekcję filmu „Duma narodu”… to nie wiadomo do końca, czy reżyser tak naprawdę śmieje się z propagandowych zabiegów Goebbelsa, czy też z amerykańskiego nacjonalizmu, który miał tendencję do grania na tę samą nutę. Film jest niebezpiecznie dwuznaczny, jeśli ktoś chce go interpretować. Tylko czy jest sens interpretacji?
Tak naprawdę „Bękarty Wojny” to zgryźliwa i krwawa komedia będąca ostrą satyrą na wszystko jak leci. Na tę satyrę wskazuje każdy poszczególny element – kadry, postacie, scenariusz, muzyka i wreszcie prezentacje postaci. Jakie? Pauza w filmie i obszerny komentarz do niej albo chociaż strzałka z podpisem, kto to. Tak, żeby widz wiedział, kto zaraz zginie. Może to i lepiej, bo nawet Hitler nie przypomina Hitlera. Wszystko tutaj jest przerysowane. I dobrze, dzięki temu dwuipółgodzinny seans nie staje się katorgą w pewnym momencie (co groziło mniej wytrwałym przy np. „Strażnikach”), ale świetną rozrywką.
Lektura obowiązkowa, zwłaszcza ze względu na ostatnią scenę w filmie, która nie ginie pod wpływem innych wydarzeń. Tarantino zmajstrował chyba najlepszy film obok słynnej Pulpy Fikcyjnej w swoim życiu.
PS Jedno tylko uderza. Jak na kino firmowane nazwiskiem na T., tylko jeden trup wstaje i dalej zabija. Dziwne, prawda?