Coraz mniej rzemieślników

– Chciałam oddać do artystycznego cerowania obrus po babci, okazało się punkt w Rynku jest zlikwidowany. Rymarza na ul. Piotrkowskiej też już nie ma. Po kaletniku w pobliżu dworca ani śladu. Pani z ulicy 1 Maja, która naprawiała parasolki, zwinęła interes. Napiszcie o tym, że kieleccy rzemieślnicy poszli z torbami.Zajrzeliśmy do zakładu rodziny mistrza kuśnierskiego Władysława Żmudy, by porozmawiać o rzemieślniczej kondycji. W dwóch skromnych pokoikach przy kieleckim Rynku królują futra, skóry i odgłos maszyny do szycia. Praca wre, nic nie wskazuje na zastój.

– Jestem już wiele lat na emeryturze, interes przejął syn i synowa. Kokosów nie zarobią, ale rodzinę z kuśnierstwa da się utrzymać, bo mamy własny lokal. Jakby przyszło go wynająć, porobić opłaty, jeszcze zatrudnić kogoś obcego, to pewnie byśmy sobie nie dali rady – ocenia Władysław Żmuda. – Aby mieć klientów nie ograniczamy się tylko do przerabiania futer, ale jak trzeba to i wszyje się suwak, skróci spodnie, można zamówić obciąganie guzików, zakuwanie zatrzasków. Ale artystycznego cerowania teraz się już nikt chyba nie podejmie, jego cena przekroczyłaby wartość kupionej w lumpeksie spódnicy czy płaszcza. Ten handel używaną albo tanią odzieżą zniszczył krawiectwo. Mieliśmy w Kielcach osiemnaście zarejestrowanych zakładów, zostało kilka, inni szyją odzież do sprzedania na bazarach. Do nas też przynoszą klienci gotowe, tanio kupione fu-tra do przeróbki albo tureckie błamy ze ścinków norek. Futro z nich, które w sklepie kosztuje 6 tysięcy złotych, na bazarze kupi się za 2-2,5 tysiąca i można zadawać szyku – wymienia przyczyny upadku szwalniczego rzemiosła Władysław Żmuda.

W Urzędzie Miasta nie zdobędzie się informacji o rzemieślnikach. – Nie prowadzimy rejestru według branż. Nie miałoby to sensu, bo teraz jak ktoś zakłada firmę, to wpisuje nawet po kilkanaście rodzajów działalności, aby na bieżąco dostosować je do tego, co dzieje się na usługowym rynku – mówi zastępca dyrektora Wydziału Spraw Obywatelskich, Tadeusz Kot. I pokazuje wykaz, z którego wynika, że w 2003 roku zlikwidowano w Kielcach 1492 działalności, a założono nowych więcej, bo 1791. To trochę gorzej niż w 2002 roku, gdy zlikwidowano 1388, a nowych zarejestrowano 1930. – Ale cały czas jest przyrost – z optymizmem podkreśla Tadeusz Kot. Wskazuje też na biurokratyczne kłody rzucane pod nogi drobnych przedsiębiorców: – Od 1 stycznia, w myśl znowelizowanej ustawy o działalności gospodarczej, obowiązuje Polska Klasyfikacja Działalności. Każdą z nich, zgłaszaną przez interesanta, musimy przypisać do któregoś ze 115 symboli. O ile dawniej rejestrowało się punkt usługowy w kwadrans, teraz wypełnienie odpowiednimi symbolami 2-3 stron kwestionariusza wymaga ślęczenia przez godzinę albo dłużej. I to z urzędnikiem, aby się nie pomylić, bo dokument trafia do Urzędu Statystycznego i jest konieczny przy załatwianiu regonu.

W Izbie Rzemieślniczej dyrektorzy nie bardzo mają czas na rozmowy o problemach drobnych zakładów usługowych i kierują mnie do Cechu Rzemiosł Różnych i Przedsiębiorców. Tam prezes zarządu Stanisław Chabior i dyrektor biura Henryka Chaba otwierają kolejny rejestr, z którego wynika, że najlepiej ma się branża motoryzacyjna, bo zgłosiła do cechu 160 zakładów, fryzjerska – 33 i później już są pojedyncze wpisy: 4 zakłady krawieckie, fotograficzne, tapicerskie. 3 zakłady modniarskie, 2 – naprawy sprzętu agd, tyle samo ślusarskich, naprawy instrumentów muzycznych, zegarmistrzowskich, introligatorów, poligraficznych, po jednym szewskim, kaletniczym, kuśnierskim.

– Nie oznacza to, że zakładów jest tak mało, tylko, że nie należą do Izby Rzemieślniczej, bo od lat nie ma obowiązku zrzeszania się – wyjaśnia dyrektor Henryka Chaba. Wiadomo na przykład, że wszelkiej maści usług motoryzacyjnych jest dużo więcej, bo widać to w mieście, zakładów fryzjerskich również ze dwa razy tyle co w tym rejestrze, dużo jest optycznych, choć w cechu tylko dwa. No i rzeczywiście niektóre usługi zupełnie znikły z rynku.

– Dzwoniła niedawno pani, która chciała naprawić parasolkę. Wiedziałem, że zakładu pani Rutczyńskiej już nie ma. Nie opłacało się go utrzymywać, skoro nowa parasolka kosztuje 15 złotych, a solidna naprawa pewnie więcej – dodaje prezes Stanisław Chabior. – Pytają też kielczanie o zdunów, kaletników. Młodych jednak w takich zawodach próżno szukać, zwłaszcza gdy nie mają tradycji rodzinnych, jak w przypadku syna pana Władysława Żmudy.

Oprócz chęci nie ma także możliwości kształcenia się w zawodach rzemieślniczych.

– W tym roku szkolnym nie było nawet jednej osoby, która zapytałaby na przykład o praktykę u krawca. Miejska oświata polikwidowała klasy wielozawodowe, nie bardzo mając chyba rozeznanie, jakich fachowców brakuje na rynku. Introligatorstwa na przykład już nie ma, a zapotrzebowanie na takie usługi jest, gdyż rzemieślnik, który szkoli obecnie dwóch uczniów zamierza ich zatrudnić, by sprostać zamówieniom. Nie było także klasy z lakiernikami samochodowymi, a ich też zakłady potrzebują. Doraźne dokształcanie się w warsztacie to za mało, zwłaszcza jeśli w domu nie miało się do czynienia z wybranym fachem – podsumowują moi rozmówcy. Gdy pytam, czy ze strony władz miejskich potrzebna byłaby jakaś pomoc, stwierdzają jednak, że nie, bo niby jaka? Rzemieślnicy nauczyli się od zarania swej pracy, że mogą liczyć tylko na siebie.

I jak dają sobie radę, to dają. A jak nie, to najwyżej klienci po nich „płaczą”.

Echo Dnia