Film Paula Weilanda to kolejna komedia romantyczna bez właściwości – blada, nudna, nijaka, choć przecież ciągle o niebo lepsza od naszych romantycznych potworków.Film Weilanda uderzająco przypomina kinową wersję „Seksu w wielkim mieście”. Tu również chmury na niebie są wyłącznie wysokie, a stroje piękne. Chodniki są czyste, psy w ogóle nie srają, tylko przez cały czas się uśmiechają. Ludzie natomiast usposobieni są delikatnie i nie muszą się przejmować prozą życia. Ani praca ani wrzody ich nie męczą, dlatego albo spacerują po zielonych parkach albo piją latte z podwójnym mleczkiem. Żyją luźno, od podrywu do podrywu, i marzą o romantycznej miłości, która jest jedynym brakującym ogniwem w ich bajce. Na tę błogą, obitą pluszem egzystencję patrzy czule cudowny Nowy Jork.
Głównym bohaterem filmu jest Tom Bailey (Patrick Dempsey), złoty, bogaty i przystojny pan. Tom, podobnie jak Carrie z „Seksu…”, ma swoich wypróbowanych przyjaciół. Zamiast na zakupach, spotykają się na sali gimnastycznej, gdzie zgrana paczka udaje, że gra w koszykówkę, a tak naprawdę zajmuje ich rozmowa o powinnościach i mękach męskiego życia, które ogniskują się, jakżeby inaczej, wokół przedmiotu pożądania – kobiety.
Jest o czym gadać, bo Tom z odmienną płcią ma rzeczywiście problemy. Kobiety wręcz mu wskakują do łóżka, ale potem, po miłosnych figlach, za nic nie chcą z niego wyjść, dlatego zmuszony jest je wyganiać siłą. Tom, ponowoczesny mężczyzna-turysta, jednego boi się najbardziej – przywyknąć, a szczególnie przywyknąć do miłości. Dla jednej osoby robi jednak wyjątek – Hannah, przyjaciółka Toma ze studiów, ma u niego szczególne względny. Z nią spędza wszystkie wolne popołudnia i przedpołudnia, to do niej goni z poranną, pyszną kawą, to z nią, mimo, że jej nawet nigdy solidnie nie pocałował, jest prawdziwie szczęśliwy. Kłopoty zaczynają się, gdy Hannah wyjeżdża na 6 tygodni w delegację do Szkocji, z której wraca z narzeczonym. Jak na rozwój wypadków reaguje Tom? Oczywiście, odnajduje w sobie miłość i postanawia zawalczyć o swoją kobietę.
Jak to się mówi, „Moja dziewczyna..” to film zrobiony na autopilocie i ślepo przywiązany do gatunkowych schematów i patentów, dlatego w ciemno można przewidzieć, jak to wszystko dalej się potoczy. Dwa kawałki tortu, jeden czekoladowy, drugi śmietankowy, pojawiające się w początkowej partii filmu, powracają oczywiście w końcówce, żeby odegrać swoją, zapisaną w gwiazdach, rolę. Podobnie zostanie wygrana figura psa, który także pojawi się w kluczowym momencie, by naprostować życiowe ścieżki Toma. I tak to się plecie: od oczywistości do oczywistości, od kalki do kalki. Po kwadransie spada całkowicie zainteresowanie losami bohaterów, po którym zostaje w jakiś sposób perwersyjna i jałowa zabawa w przewidywanie, w którym momencie jaki element układanki wyskoczy.
O czym tu jeszcze pisać? Że zdjęcia są poprawne? Że reżyserowi udaje się jakoś pokazać lokalny koloryt Szkocji? Że co jakiś czas uda mu się jakiś dowcipas? To wszystko prawda. Dempsey też dobrze sprawdza się jako banalny narcyz i uwodziciel, gorzej z Monaghan, która zgubiła gdzieś po drodze swój urok. Tak czy inaczej, przy odrobinie dobrej woli, można uwierzyć w czar tej pary. Można też w dziełku Weilanda popatrzeć z żalem (i zażenowaniem, bo facet zasługiwał na lepsze role), pewnie już po raz ostatni, na zmarłego niedawno Sidney’a Pollacka, grającego tu jurnego ojca Toma. Można też iść na seans z tacką ciężkostrawnych nachosów, z grupką znudzonych przyjaciół i się dobrze zwarzywić. No właśnie, nic więcej ponad „można” nie można o tym filmie powiedzieć. Dlatego z czystym sumieniem, można sobie „Moją dziewczynę…” odpuścić.
Azka