Krzysztof Kieślowski w jednym z licznych wywiadów udzielanych po sukcesie „Trzech kolorów” powiedział, że kino XXI wieku będzie należało do kobiet: dziś nie sposób nie przyznać mu racji.To w filmach Kieślowskiego silne, dojrzałe kobiety pokazywały, że wolność może przegrać z miłością („Niebieski”), a to, co w sercu, wygrywa z rozumem („Czerwony”). Trzy kolory nie zdobyłyby tylu nagród, gdyby nie wyraziste kreacje aktorskie, stworzone przez Irene Jacob w „Czerwonym” i Juliette Binoche w „Niebieskim”. Ta ostatnia wcześniej grała w filmach, gdzie punktem centralnym pokazywanej historii była kobieta i jej mroczne tajemnice: wykreowana przez nią skomplikowana psychicznie postać Anny w „Skazie” – Louisa Malle na długo zapada w pamięć. Kiedy nastąpił ten swego rodzaju przełom w kinie? Kobiety wysunęły się na prowadzenie chyba na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. To właśnie wtedy twórcy kina poczuli się zmęczeni kinem akcji, z rewelacyjnymi efektami specjalnymi i mężczyznami w rolach głównych, do których kobieta była jedynie dodatkiem, estetycznym „przedmiotem” bez serca i rozumu. „Myślącą i czującą” kobietę przywróciły kinu dwie zdobywczynie Oscarów, Glen Close i Meryl Streep. Ridley Scott zauważył i stanął murem za budzącym się wtedy kobiecym trendem, jego nań odpowiedzią była nakręcona w 1991r. rewelacyjna „Thelma i Louise”, ze świetnymi kreacjami aktorskimi Susan Sarandon i Geeny Davis, które zagrały role współczesnych emancypantek, nie godzących się na beznadziejną monotonię życia. W Europie Jan-Jacques Annaud nakręcił „Kochanka” – mocny film, w którym Jane March zagrała szesnastolatkę, uwodzącą dwa razy starszego od siebie mężczyznę z Chin. Film Annauda spowodował wiele dyskusji nie tylko na planie kulturalnym, ale i obyczajowym: naszkicowana w nim postać seksualnie nienasyconej szesnastolatki, nie przeszła niezauważona ani w Europie, ani w Stanach.
Trend pogłębiał się. Lars von Trier pokazał kobietę odważną, zdolną do poświęcenia, gotową w imię miłości złamać wszelkie społeczne reguły. „Przełamując fale” – pierwsza część z jego filmowej trylogii stał się 12 lat temu wydarzeniem kulturalnym nie tylko w Skandynawii, ale na całym świecie. Naiwna Bess, grana w filmie przez Emily Watson, zaprzeczyła moralności pojmowanej w sposób tradycyjny, godząc się na ofiarę, którą większość z nas nazwałaby jedynie grzechem: z miłości do sparaliżowanego męża i na wyraźną jego prośbę, kochała się z innymi mężczyznami, by chociaż w ten sposób przywrócić mu pamięć o wzajemnej bliskości, na którą w tamtym momencie nie było żadnych szans. Paradoksalnie, Bess zachowała wewnętrzną czystość, wierząc, że to, co robi, jest dobre, że Bóg sprzyja jej uczynkom. Jej ofiara ostatecznie ocaliła męża: kobieta sprawiła, że my – widzowie, zaakceptowaliśmy jej „niemoralne” postępowanie. Kolejny obraz Triera, nagrodzony Złotą Palmą w Cannes „Tańcząc w ciemnościach” znowu skupiał się wokół kobiety – niewidomej matki, zdolnej do największej ofiary w imię miłości do syna.
Obie bohaterki filmów Triera bardzo kochają i zdolne są do ponoszenia największych ofiar. A to przecież nie jedyna twarz, jaką może przybrać kobieta. To chyba Bergman pokazał światu zimne intelektualistki, jednocześnie przyciągające i odpychające mężczyzn: kino europejskie do dziś lubi eksplorować psychiki takich kobiet. Taka jest bohaterka głośnej „Pianistki” – Michaela Haneke. Erika Kohout to wyrafinowana intelektualnie i seksualnie dojrzała kobieta, która mieszkając z matką i będąc artystką, nie jest w stanie poradzić sobie z targającymi nią emocjami i znajduje kanał dla ujścia seksualnych frustracji, chociażby nacinając sobie krocze żyletką. A gdy pojawia się obok niej faktycznie w niej zakochany młody mężczyzna, rani go, nie potrafiąc w inny sposób poradzić sobie z własnymi emocjami. W głośnej „Intymności” wyreżyserowanej przez Patrice Chéreau to kobieta przychodzi do mieszkania mężczyzny, inicjując cotygodniowe spotkania. To ona decyduje o formie, jaką one przybiorą, narzuca ich tempo i decyduje o czasie, miejscu. Gdy w pewną środę nie przychodzi, zmusza Jaya do poszukiwań, które prowadzą do odkrycia, że także i ona jest artystką. Mimo że w filmie obie postacie: mężczyzna i kobieta są równoważne, nie sposób nie zauważyć, że to Claire jest jednak zawsze o krok dalej od Jaya.
Obecnie w kinie triumfy świecą panie zwyczajne: a nawet niedoskonałe, odległe od ideału piękności, nieustannie narażone na zwykłe życiowe pomyłki, zwyczajne. Bridget Jones – bohaterka mocno inspirowana serialami w stylu „Ally MacBeal” czy „Seks w wielkim mieście”, idealnie wypełniła lukę w kinie, pokazując kobietę zbyt grubą, zbyt naiwną i zbyt normalną, a mimo to, chwytającą za serce. W polskim kinie filmem podobnym w wymowie jest „Lejdis” Koneckiego i Saramonowicza, pokazujący perypetie czterech zupełnie od siebie różnych kobiet, które usiłują poradzić sobie z własnym zwariowanym życiem, które wygląda zupełnie inaczej, niż to sobie zaplanowały. Takich kobiet do tej pory w kinie nie było, a te właśnie chce się oglądać, bo niestety w klasycznym kinie akcji kobiety w głównych rolach nie wypadają przekonująco. Potwierdzają to klapy filmów takich, jak „Żyleta” z silikonową Pamelą Anderson, czy też kolejne Lary Croft, które nie zebrały zbyt dobrych notek wśród recenzentów. Okazuje się, że źle ogląda się kobietę, którą przedstawia się jedynie jako twardą i seksowną: prawie że męską, nie pokazując złożoności jej psychiki. Serca kinomanów zdobywają bohaterki z wyraźnie nakreśloną psychiczną konstrukcją. Dziś to nie Lara Croft zbawia świat. Robi to kiczowato ubrana kelnerka pracująca w paryskim barze, Amelia Poulain. Naiwna, ciepła i dobra kobietka, która wierzy, że pomagając bliźnim, uszczęśliwi cały świat. Nazywany pigułką szczęścia film zrobił karierę na całym świecie, nie tylko we Francji: nawet nie lubiący francuskiego kina Niemcy zamawiali bilety z dużym wyprzedzeniem. W Polsce do dziś wspomina się o tym filmie, do dziś ma on swoich wiernych fanów.
Jak będzie z „Seksem w wielkim mieście”? Bilety sprzedają się co prawda dobrze, ale film obejrzą chyba jedynie kobiety lubiące serial i dobre ubrania, bo „zagrały w nim ciuchy za 13 milionów euro”, jak można przeczytać w „Joyu”. Mimo tego, warto o nim wspomnieć, jako o nieskomplikowanym filmie o kobietach dla kobiet, który tak, jak nasza swojska „Magda M.” pozwala choć na chwilę zapomnieć o własnych problemach, i pożyć problemami innych.
Kobiety – artystki, kobiety – matki, kobiety – kochanki. Wszystkie jednakowo mocno inspirujące, tak samo intrygujące zarówno reżyserów, jak i widzów, nie tylko płci męskiej. Kino nie istnieje bez kobiety w kadrze. Kino jest kobietą.
Tekst: KiniaMa