The Police – koncert w Chorzowie

Zeszłoroczna informacja o reaktywacji legendarnego tria poruszyła wielu fanów muzyki na całym świecie – fani „policjantów” z coraz większym sceptycyzmem odnosili się do planów powrotu ich idoli na tę samą scenę.Zaskoczenie było tym większe, że Sting regularnie zaprzeczał jakoby zespół The Police miałby znów zagrać. I to zdanie lidera grupy było chyba decydujące… Stało się tak, że The Police wrócili nie na jeden, ale na kilkadziesiąt koncertów. Zorganizowano kilkunastomiesięczną trasę obejmującą prawie cały świat. Ludzie cały czas chcą słuchać tej muzyki, mieszanka rocka, reggae i punku w wykonaniu Stinga i spółki nadal porywa, znów stała się aktualna. Świadczą o tym nie tylko miliony sprzedanych płyt, wielu wyprzedanych do ostatniego miejsca koncertów, ale także fakt, że muzyki „policjantów” słucha wiele młodych osób. Nasz, Polski koncert The Police miał odbyć się końcem czerwca na stadionie chorzowskim. Na tym samym obiekcie rok wcześniej miał miejsce ekscytujący i perfekcyjny show legendy progresywnego grania – Genesis. Miałem okazję być na tym koncercie, więc będzie to swego rodzaju punkt odniesienia do wszelakich porównań, wyłączając bezpośrednio samą muzykę, a więc do dzieła.

Jestem pod stadionem, z biletem w ręku kieruję się pod wyznaczoną bramę wejściową. Jak zwykło bywać na większych imprezach – „wszystkie butelki proszę wrzucić do tego kosza”. Niech już będzie, nie samą wodą człowiek żyje. Dziś liczy się wyłącznie muzyka. Pierwszy rzut oka na scenę i już pierwsze rozczarowanie: „taka mała”? Cały czas mam w pamięci koncert Genesis i ich monumentalną scenografię. No cóż, ponoć muzyka sama powinna się obronić. Jako suport wystąpiła nowojorska grupa Counting Crows. Zespół znany nie tyle z nazwy, co z kilku radiowych utworów(wliczając kawałek ze Shreka). Jak zwykło bywać zespół rozgrzewający nie może liczyć na gromkie, ciepłe brawa, czy życzliwe spojrzenia tłumu. Wszyscy czekają na główna gwiazdę wieczoru. Nieszczęśnicy wykonali swoją pracę i po niespełna godzinie zeszli ze sceny. Muzycy nie zdążyli jeszcze pożegnać się z publicznością, kiedy energiczna i bardzo liczna ekipa technicznych wyskoczyła zza kulis zaczynając składanie i rozkładanie sprzętu. Oczekiwanie na główne show umilały nam znane kawałki, które coraz bardziej wzmagały okrzyki fanów. Po pół godzinie, kiedy cały ekwipunek został zamontowany i wszystko zostało zapięte na ostatni guzik cały stadion ogarnęły głośne dźwięki „Get up, stand up” Boba Marleya. Wraz z zakończeniem utworu na scenie pojawił się Andy Summers, Sting zajął miejsce przy mikrofonie, a Stewart Copeland zasiadł za swoim pokaźnym zestawem perkusyjnym. Emocje sięgnęły zenitu, zaczęło się. Niespodziewanym, mocnym początkiem było „Message In a bottle”. Ludzie pod sceną momentalnie zaczęli skakać, klaskać, krzyczeć – po prostu bawić się. Taka reakcja polskich fanów bardzo mile mnie zaskoczyła. Fani nie zdążyli nacieszyć się pierwszym kawałkiem, a już rozbrzmiało „Walking on the moon”. Dało się zauważyć, ze zespół gra świeżo, nie odgrywa idealnie swoich kompozycji, a nadaję im nowe, nieco inne brzmienie. Wpływ na to ma zapewne bagaż doświadczeń wyniesiony przez muzyków w trakcie nieistnienia grupy. Bardziej jazzujący bas Stinga, cięte, hard – rockowe granie Summersa, oraz jeszcze lepsze bębnienie Copelanda. Zmiany te uwidaczniały się jeszcze bardziej w bardzo ekspresyjnym „Demolition man”. Następnie energiczna trójka zagrała „Voices inside my head” połączone z „When The World Is Running Down”. Te dwa mało znane kawałki publiczność odebrała dosyć sceptycznie. Odniosłem wrażenie, że większość ludzi wybrała się na koncert Stinga, a nie The Police. Ba, niektórzy nawet dziwili się, dlaczego na bilecie jest napisane The Police, a nie Sting. Trudno. Po chwili rozluźnienia wybrzmiały kolejno Don’t Stand So Close To Me, Driven To Tears, Hole In My Life z aktywnymi śpiewami publiczności, Every Little Thing She Does Is Magic, oraz Wrapped Around Your Finger. Utworem, który rozśpiewał cały stadion był „De Do Do Do, De Da Da Da”. Czas refleksji przyszedł wraz z nastrojowym „Invisible Sun”, kiedy to na głównym telebimie wyświetlony został pokaz slajdów przedstawiający wygłodzone, afrykańskie dzieci. Chwyt pod publiczkę? Nie myślę. Zaraz po wykonaniu „Can’t stand loosing you” gitarzysta zaczął wygrywać pierwsze akordy najsłynniejszego singla policjantów, czyli „Roxanne”. Wykonanie koncertowe było znacznie wzbogacone o całkiem nowe tematy. W ten sposób swoisty hymn zespołu wydłużył się o kilka minut, wg mnie – bardzo na plus. Po tym eksperymentalnym maratonie zespół zagrał „King of pain”. Rewelacyjny kawałek z Synchronicity, który stał się jednocześnie wizytówką całej płyty. Po rozbujanym i luzackim „So lonely” panowie wykonali jedną z najpiękniejszych rockowych ballad w historii muzyki „ Every breath you take”. Wspaniałe reakcje publiczności, chóralne śpiewy, litry wylanych łez przez panów po 40-stce. To wszystko wytworzyło niesamowitą atmosferę. Ludzie znaleźli się w siódmym niebie. Ostatnie dźwięki gitary i zespół szybko zszedł ze sceny. Polska publiczność nie mogła odpuścić. Kilka minut głośnych okrzyków zapewne „zmusiło” Andy’ego Summers’a do ponownego wyjścia zza kulis. Z przewieszonym przez ramię czerwonym stratocasterem ironicznie spoglądał w stronę Stinga, aby wyszedł wreszczcie i aby buntownicze dźwięki „Next to you” mogły porwać chorzowską publiczność w ostatnią muzyczną podróż tego wieczora.

To już koniec. Koncert zakończył się, a ludzie zaczęli rozchodzić się do wyjść. Pozostał pewien niedosyt. Po tuzinach zachwytów pora na czas surowej oceny widowiska. Po pierwsze, dlaczego tak krótko? 1 godzina i 40 minut. Genesis grało ponad trzy w pełnym, rzęsistym deszczu. Poważnym mankamentem było nagłośnienie. Nie tego oczekuje się od tak ważnego koncertu. Dźwięk bardzo często się przesterowywał, basy zbyt „dudniły”, instrumenty nie było do końca dobrze rozmieszczone w panoramie. W pojedynku z soczystym, klarownym nagłośnieniem Genesis akustycy The Police wypadli marnie. Oprawa graficzna była dość uboga. Na pochwałę zasługują animację, oraz ujęcia na żywo koncertu na 3 telebimach. Pełen profesjonalizm.

Pomijając te niedociągnięcia koncert… nie zasłużył na miano wybitnego. Niestety, wyczerpanie, oraz rutyna dała znać o sobie. Trzech wielkich muzyków, którzy tworzyli kiedyś muzyczną magię przyszło po prostu do pracy. Jako jedynemu wielkie brawa należą się Stewardowi Copelandowi. Perkusista wypadł rewelacyjnie. Jego gra nadal jest pełna energii, niesamowitej różnorodności i samej radości z gry. Czy The Police zakończy definitywnie swoją działalność, czy trio zdecyduje się na ponowne wejście do studia, tego nie wiemy. Wypada mieć jedynie wielką nadzieję, że „policjanci” nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i znów zaskoczą cały muzyczny świat.

tekst: Krzysztof „Zbysz” Piłacik